Mój syn Benedykt zachorował w 2012 roku. Miał wtedy 19 lat i był na pierwszym roku studiów. Diagnoza: schizofrenia paranoidalna. Benedykt słyszał głosy 24 godziny na dobę, nawet we śnie (tak przynajmniej nas zapewniał). Na początku choroby głosy były miłe, dowartościowujące, przyjazne. Rozmawiał głównie z „Niebem”, opowiadał o misji zbawienia świata jaką mu Niebo powierzyło, w szczególności Jan Paweł II, Maria Magdalena i Archanioł Gabriel. Oprócz głosów opisywał nam wizje światów równoległych, zakręcającą czasoprzestrzeń, mosty łączące nasz świat z tamtymi. Twierdził, że rozmawia z Albertem Einsteinem, który mu tłumaczy teorię względności i swoje słynne równanie E=mc2. Był tak głęboko pogrążony w tym co słyszy i co widzi, że bardzo trudno było do niego dotrzeć, często nie słyszał, że się do niego zwracam, nie reagował na swoje imię. Żadna rozmowa, żadna perswazja, tłumaczenie, że to co się z nim dzieje to iluzja nie przynosiło efektu. Przekonywał nas, że nie jest chory, że to wszystko dzieje się naprawdę, że nie rozumiemy w jaki sposób działa energia, którą każdy przedmiot wytwarza, a którą on nauczył się kontrolować. Mniej więcej raz w miesiącu, zazwyczaj gdy była pełnia, miał „szczytowanie” swojej psychozy i wtedy bardzo trudno było go uspokoić, bo w tym dniu głosy przestawały być przyjazne, stawały się agresywne, poniżały go i kwestionowały. Benedykt bardzo ciężko znosił te momenty. Sam w chorobie nie był nigdy agresywny wobec ludzi, ale wówczas miał ogromną potrzebę fizycznego wyrzucenia z siebie swojej frustracji. Niszczył więc meble, rzucał przedmiotami, tłukł paskiem o ścianę w swoim pokoju tak, aż tynk odpadł zupełnie i zostały gołe cegły, boksował się gołymi pięściami z workiem bokserskim, aż krew leciała mu ze skóry na rękach. Krzyczał, przeklinał lub uciekał do ogrodu przed zabytkową figurkę Matki Boskiej, szukając u niej pomocy, ale też często złorzecząc jej, że nie chce mu pomóc. Ponieważ jego koncentracja była zerowa i nie był w stanie na niczym się skupić, przestał oglądać TV, nie wchodził na Facebook, nie używał telefonu, nie czytał książek ani gazet. Cały czas albo rozmawiał z głosami, albo spał. Przytył 20 kilogramów, musiałam wymienić mu całą garderobę. I tak przez pierwsze trzy lata przechodziliśmy gehennę. Ja przeczytałam chyba wszystko co zostało napisane o schizofrenii, szukaliśmy pomocy u różnych psychiatrów, Benedykt był parę razy w szpitalu, w Tworkach i na Sobieskiego, a także kilka tygodni prywatnie w Wielkiej Brytanii, gdzie miał serię elektrowstrząsów. Nic nie przynosiło żadnych rezultatów, nie miał ani jednego dnia remisji, co każdy psychiatra podkreślał z ogromnym zdziwieniem. Jego „epizod” trwał nieprzerwanie od trzech lat, głosy nie odchodziły ani na moment i co gorsza, robiły się coraz bardziej agresywne. Benedykt mówił mi, że jest bity po głowie, że czuje fizyczny ból, że niszczony jest jego mózg i pamięć. Bardzo w takich momentach cierpiał, nieraz mnie pytał kiedy to się skończy i zaczynał mieć myśli samobójcze. Ale w dalszym ciągu uporczywie twierdził, że nie jest chory, że to wszystko dzieje się naprawdę i ubolewał na tym, że my ze swoim niezrozumieniem jego świata i tego co w nim przeżywa nie jesteśmy zdolni mu pomóc. Jedyną „pozytywną” rzeczą w jego zachowaniu podczas choroby był fakt, że mimo, iż negował, że jest chory to jednak karnie przyjmował leki, które mu podawałam. Sam nie byłby w stanie oczywiście o tym pamiętać, bo jego koncentracja była zerowa, ale nigdy nie odmówił swojej porannej czy wieczornej dawki leków. Może jednak gdzieś podświadomie dopuszczał do siebie myśl, że jest to choroba i szukał w lekach pomocy. Muszę uczciwie przyznać, że po tych trzech latach psychicznej udręki i nieustannych poszukiwań, zmiany psychiatrów, eksperymentowania z lekami i ich dawkami, doszliśmy razem z mężem i pozostałymi dwoma synami do wniosku, że tak już pewnie pozostanie, że nic się nie zmieni na lepsze, że nie możemy już nic dla Benedykta zrobić, że jest jakimś wyjątkowo beznadziejnym przypadkiem, któremu nic ani nikt nie jest w stanie pomóc. Ja – muszę przyznać – przestałam się modlić, przestałam wierzyć, że moje prośby mogą mieć jakikolwiek skutek, że gdziekolwiek trafiają… Poddaliśmy się, szczerze mówiąc. I wtedy, zupełnie przypadkowo, od przypadkowej osoby, która wiedziała tylko, że nasz syn jest chory i, że wciąż nic się nie zmienia, dostaliśmy sugestię by spróbować skontaktować się z zespołem z Salus Pro Domo na Nowogrodzkiej w Warszawie. I już po pierwszym spotkaniu z p. Lucyną Muraszkiewicz w listopadzie 2015 roku wstąpiła w nas nadzieja. Nigdy wcześniej bowiem nikt nie zaproponował tak dokładnych i obszernych testów w celu postawienia i potwierdzenia diagnozy. Nikt nam nigdy nie zaproponował tak zmasowanego „ataku” na chorobę za pomocą psychoterapii i kilku psychoterapeutów, działających jednocześnie, choć każdy na innym obszarze. Nikt nam nigdy niczego nie zaproponował poza zwiększaniem dawki leków lub ich zmianą na inne (a przeszliśmy przez wszystkie możliwe) lub umieszczeniem Benedykta w szpitalu na oddziale zamkniętym. Zresztą jestem przekonana, że każdy kto spotyka Panią Lucynę po raz pierwszy dostaje chcąc nie chcąc zastrzyk pozytywnej energii i wychodzi z Nowogrodzkiej przekonany, że może jednak to światło w tunelu nie całkiem zgasło. Jest to najbardziej psychicznie silna i pozytywna kobieta jaką w życiu poznałam. Pani Lucyna rozpisała grafik, przydzieliła trzech psychoterapeutów Benedyktowi, zaczęliśmy się regularnie spotykać na rodzinnych spotkaniach na Nowogrodzkiej i zaczęła się ciężka praca. Benedykt, mimo swojej niechęci do podróży pociągiem zaczął samodzielnie jeździć do Warszawy na spotkania, dwa razy w tygodniu psychoterapeuci przyjeżdżali do nas do domu. Benedykt bardzo ich wszystkich polubił, w szczególności panią Żanetę Ryszawę, z którą się szybko zaprzyjaźnił. Efekt psychoterapii przerósł oczekiwania wszystkich, w tym przypuszczam, że i samej p. Lucyny, bowiem cztery miesiące po jej rozpoczęciu, 1 marca 2016 roku, Benedykt podjął pracę na ćwierć etatu w firmie lobbyingowej i zaczął prowadzić niesamowicie aktywne życie. Gdy patrzę na listę aktywności spisaną przez p. Żanetę, która mu w tych aktywnościach towarzyszyła, to aż wierzyć mi się nie chce, że mój syn, który poprzednie trzy lata przeleżał bezczynnie na łóżku słuchając głosów, wszystko to wykonał przez ostatni rok. I dodam, że były to aktywności razem z nim wyszukiwane, planowane, oczekiwane i z których miał wielką frajdę. Żaden z moich pozostałych dwóch (zdrowych!) synów nie zrobił tyle w ciągu minionego roku, co Benedykt. Lista jest doprawdy długa i imponująca i podaję ją w dużym skrócie:
- jazda na gokartach
- wyjście do teatru
- wakeboarding
- wyjazd w lutym do Jeleniej Góry: chodzenie po górach i wycieczka całodniowa koleją retro z Jaworzyny do Wrocławia
- warsztaty rozwoju osobistego ZEN Coaching
- warsztaty pracy w drewnie (3 dniowy wyjazd na Mazury)
- dwudniowa wycieczka do Krakowa, intensywnie zaplanowana i wyegzekwowana
- wizyta w tzw. escape room (dwukrotnie)
- warsztaty robienia pralinek czekoladowych (dwukrotnie)
- lot w tunelu aerodynamicznym i wiele innych
Nie wspominam już o takich „normalnych” i „nudnych” aktywnościach jak wystawy, wyjścia do kina, spacery, wyjścia na lunche podczas pracy, przyjęcie urodzinowe kolegi czy ślub koleżanki z pracy, na które Benedykt był zaproszony i w których uczestniczył. Również latem zeszłego roku pojechał ze swoimi braćmi i kolegami z dawnej szkoły w Bieszczady na swoistą szkołę przetrwania. Musieli sami rozbić namiot, sami sobie gotować i organizować czas. Benedykt musiał się kontrolować, by nie pić alkoholu i pamiętać o zażywaniu leków, które mu spakowałam. Z kolei w okresie przedświątecznym Benedykt przygotował na lokalny kiermasz bożonarodzeniowy kilkadziesiąt paczek z różnymi wypiekami i pralinkami czekoladowymi. Wszystko sam upiekł, zapakował i opisał. I wszystko się sprzedało.
Mija obecnie prawie rok od zaczęcia psychoterapii. Benedykt zmienił się nie do poznania. Jego koncentracja jest prawie stuprocentowa, wróciło mu poczucie humoru, dowcip i dawny błysk inteligencji w oku, jest pełen chęci do życia i nie cierpi się nudzić, co dawniej mu zupełnie nie przeszkadzało. Spotyka się często z kolegami, jest aktywny na FB, sam naprawił swój zepsuty cross i ciągle coś konstruuje w naszym przydomowym warsztacie. W dalszym ciągu chodzi na spotkania z psychoterapeutami i chętnie bierze udział w naszych rodzinnych rozmowach na Nowogrodzkiej, często wszystkich bawiąc jakimś nader akuratnym komentarzem czy trafną uwagą. Głosy nie odeszły całkowicie, ale się znacznie wyciszyły i Benedykt nauczył się je ignorować, choć zdarzają się jeszcze momenty, kiedy mu dokuczają (pełnia księżyca). Obecnie pracuje 4 dni w tygodniu na stanowisku Research Assistant i planuje powrócić w październiku na studia. Wcześniej chce jednak pochodzić na wykłady jako wolny słuchacz, żeby się wprawić w słuchaniu innych i bardziej naukowych głosów niż te jego niebiańskie. Oby wkrótce odeszły w niebyt…